Muse – Origin of Symmetry (2001) | Szybka Płytka #5

No i mamy to! Pierwsza rockowa recenzja w Szybkiej Płytce. Jak do tego doszło? Wszystko dzięki temu, że musiałem pojechać w dłuższą trasę autem pozbawionym bluetootha czy innego sposobu, żeby podłączyć telefon. Była to idealna okazja, żeby posłuchać płyt CD i przypomnieć sobie dawno niesłyszane dźwięki. Wziąłem ich parę do auta, a jedną z nich była właśnie „Origin of Symmetry”.
I nawet po dłuższym czasie niesłuchania go to nadal genialny krążek, według mnie najlepszy jaki Muse kiedykolwiek nagrał.

„Origin of Symmetry” to drugi studyjny album rockowego trio Muse wydany w 2001 roku na świecie i dopiero 4 lata później w Stanach Zjednoczonych z powodu problemów z wytwórnią. Na albumie widać zmianę stylu zespołu w stosunku do debiutu. Kompozycje stały się jeszcze bardziej złożone. Bas nie stanowi już tylko tła, ale w wielu kawałkach jest widoczny z przodu. Zespół odszedł też od typowego alternatywno rockowego brzmienia na rzecz szukania bardziej swojego stylu i eksperymentowania z nowymi dźwiękami, np. w kończącej album „Megalomanii”, która swój epicki klimat zawdzięcza w większości dzięki użyciu organów piszczałkowych.

To na tym albumie Muse zaczął kształtować swój charakter. Trademarkiem utworów na tym albumie są mocne, silnie przesterowane riffy gitarowe i wysoki śpiew Matthew Bellamiego. Ale zespół nie zamykał się tylko na tego typu kawałki. Są tu też długie partie fortepianowe, które, mimo kontrastu, a może właśnie dzięki niemu, idealnie współgrają z ciężkim gitarowym brzmieniem. Sekcja rytmiczna to nie tylko wystukiwanie rytmu. Rytmy perkusyjne są skompliwane i często bardzo melodyjne. Natomiast bas potrafi wysunąć się na pierwszy plan i zaskoczyć skomplikowanymi melodiami i ciekawymi efektami. Przyczepić się można jedynie do mixu i masteru, który mógłby być na wyższym poziomie. Nie dziwi on jednak, ponieważ podczas jego nagrywania zespół nie miał jeszcze ugruntowanej pozycji.

Album zaskakuje w każdym miejscu, każdy utwór jest wyraźnie inny, ale także spójny z całością. Jak już wspomniałem mamy tu bardzo agresywne piosenki jak np. „Hyper Music” czy kawałki drapieżne, ale dopełnione spokojną partią lub intrem jak „New Born”, „Citizen Erased” albo „Space Dementia”. Są też utwory, które wyraźnie różnią się od reszty jak „Feeling Good” czyli cover piosenki napisanej przez Anthony’ego Newleya i Lesliego Bricusse’a, najbardziej znanej z jej jazzowego wykonania przez Ninę Simone. Tak samo „Dark Shines”, który jest według mnie najbardziej klimatycznym utworem na krążku, a jego początkowa melodia gitarowa zawsze kojarzy mi się z westernami. Albo najspokojniejszy i chyba najoryginalniejszy na płycie „Screenager”, który jest numerem prawie akustycznym ze spokojną gitarą i bębnami o bardzo etnicznym brzmieniu. Mimo to klimat utworu i śpiew Bellamiego, budzą nastrój niepokoju.

I to uczucie niepokoju jest czymś co bardzo dobrze opisuje „Origin of Symmetry”. Widać to także w tekstach. Dotykają one takich spraw jak postęp technologiczny i zagrożenia z nim związane, czy to jaki wpływ ma społeczeństwo na ludzi, jak kształtuje nas już od pierwszych dni życia. Opowiadają też o toksycznej miłości pełnej zazdrości, nienawiści i mroku. Kończąca album „Megalomania” jest epickim lamentem na temat celowości życia człowieka wymierzonym w samego Boga. Kończy ona równie epicki i ciężki album.

„Origin of Symmetry” to według mnie najwybitniejszy album w karierze Muse. To na nim zespół ukształtował swój styl oraz pokazał jak szybko oraz w jakim kierunku trio się rozwija. Otworzył on zespołowi drogę do nagrania „Absolution”, albumu, który zapewnił zespołowi rozgłos i uznanie. Ja jednak uznaje wyższość „Origin of Symmetry” i darzę go szczególnym sentymentem. Jest to album ciężki, a jednocześnie bardzo przyjemny, potrafiący spodobać się tym, którzy potrafią docenić wirtuozerię instrumentu, jak i tym którzy szukają czegoś co wpada w ucho. To album niezwykły, mający niespotykany nigdzie indziej klimat.

Ocena: 9/10 – genialna
Ulubione utwory: „New Born”, „Dark Shines”, „Plug In Baby”

Recenzja dostępna także w formie graficznej na moim Instagramie:

Frank Ocean – channel ORANGE (2012) | Szybka Płytka #4

Właśnie od tego albumu, a dokładniej od piosenki „Pyramids” zaczęła się moja nieodwzajemniona miłość do Franka Ocean. Nieodwzajemniona bo od 2016 wciąż czekam, aż wypuści nową płytę. Przykro mi z tego powodu ale cóż, miłość czasami boli. I właśnie miedzy innymi o tym jest ta płyta, o miłości, nie zawsze szczęśliwej.

Wydany w 2012 „channel ORANGE” to debiutancki album Franka Ocean. To album R&B, który inspiruje się również jazzem, funkiem, muzyką elektroniczną i hip hopem. Jest to krążek eksperymentalny, który nie podąża utartymi ścieżkami, mimo bycia studyjnym debiutem.

Za produkcję na tym albumie odpowiadają w większości sam Frank Ocean oraz Malay, tekściarz, producent i przyjaciel Franka. Kompozycje na tym krążku mają niepowtarzalny klimat. Już w pierwszym tracku, czy bardziej skicie, mamy dźwięk włączanego PlayStation 1, co wprowadza każdego kto w dzieciństwie grał na tej konsoli w nostalgiczny nastrój i kontynuuje motyw gier wideo, który pojawił się na mixtapie artysty „nostalgia,ULTRA.” Dalej jest tylko lepiej, mamy tu powolne, gładkie, ale również bardziej energiczne kompozycje R&B, w których pojawiają się też bardziej jazzowe i orkiestralne motywy. Dużo jest tu hip hopu, ale nie powinno to nikogo dziwić skoro 3 z 4 featów na albumie to bardzo dobrzy raperzy – przedstawiciele grupy Odd Future, z którą Frank był długo związany – Tyler, The Creator i Earl Sweatshirt – oraz legendarny André 3000 z Outkast.

Jeśli do tej śmietanki dodamy Johna Mayera, to nikt już nie powinien dziwić się, że tak zachwycam się tym albumem. Mayera najbardziej widać podczas solo kończącego „Pyramids”, ale gitary obecne są na płycie w całej jej długości i są nieodłącznym elementem instrumentalizacji np. w „Pink Matter” czy „Lost”. Oprócz tego mamy genialne syntezatory np. we wspomnianym już „Pyramids” który jest chyba najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie i jednocześnie w mojej opinii najlepszym. Prawie 10-minutowa piosenka składa się z dwóch części. Pierwsza jest mocno elektroniczna z syntezatorami i perkusją w tanecznym rytmie. Druga część to mocno atmosferyczne, slow-jamowe R&B, gdzie syntezatory nie są już wiodącymi instrumentami, ale bardziej tworzą klimat. Utwór jest swojego rodzaju przypowieścią o upadku czarnoskórej kobiety od królowej dawniej, do coraz mniej ważnej roli w obecnym świecie. W pierwszej części, mamy Kleopatrę mieszkającą i rządzącą w swojej piramidzie, która mimo swojej wielkości jednak upada. Dla kontrastu mamy współczesną Kleopatrę, która jest pracownicą fizyczną utrzymującą swojego chłopaka, pracując w stripclubie „Piramida”.

Teksty na płycie opowiadają głównie o miłości i o tym jak twórca ją przeżywał. O wszystkich emocjach z nią związanych i seksie. Opowiada o bólu z jakim wiązały się pierwsze zakochania, a także mierzy się z własną seksualnością. Porusza też inne tematy takie jak bogactwo i to jak nie zastąpi prawdziwych przeżyć. Bogaci często nie dostrzegają problemów reszty świata żyjąc w swojej bańce odciętej od rzeczywistości. Opowiada też o problemach życia w Ameryce, o uzależnieniu od narkotyków i „wojnie z narkotykami”. Mierzy się też z ojcostwem, wyobrażając sobie jakim byłby rodzicem, skoro sam wychowywał się bez ojca. Jest nawet track o niespełnionej miłości oparty na filmie „Forrest Gump”.

Od strony wokalnej to idealny album. Śpiew Franka zachwyca. Jego umiejętności są niesamowite, potrafi zaśpiewać naprawdę wysoko albo przyjąć bardziej mówiony ton, momentami wpadając nawet w recytacje brzmiące jak pełnoprawny rap. Na tym albumie pokazuje on ogrom i różnorodność swoich możliwości wokalnych.

Instrumentale są na równie wysokim poziomie. W skrócie można je opisać jako R&B o jazzowym charakterze. Ale byłby to opis bardzo niepełny. Brzmienia są tak szerokie, że właściwie każdy kawałek jest inny i jednocześnie bardzo złożony. Zarówno elementy elektroniczne np. syntezatory jak i „żywe” instrumenty, takie jak gitary i smyczki, są świetnie dobrane i doskonale ze sobą współgrają. Oprócz tego mamy masę ciekawych i czasami dziwnych dźwięków w tle. Dialogi z filmów „Las Vegas Parano” i „ATL” to tylko niektóre z nich. Na tym albumie prawie nie ma nudnych muzycznie momentów, może tylko niektóre „przerywniki” jak „Fertilizer” albo „Not Just Money” mogą być trochę męczące, lecz mimo to nie są to kawałki, które znalazły się tu przypadkiem i doskonale komponują się z całością albumu.

„Channel ORANGE” to pokaz ogromnych umiejętności jakie Frank Ocean ma już nie jako tekściarz i ghost writer dla innych artystów, ale jako pełnoprawny muzyk, wokalista, tekściarz i producent. Jest to album przepełniony wpływami z różnych stylów i całą gamą różnych dźwięków. Ta płyta jest wypełniona po brzegi emocjami, ma niepowtarzalny klimat, ale to również kawał dobrego storytellingu. Płyta zaskakuje na każdym kroku ale mimo całej tej różnorodności jest to przemyślane i skończone dzieło, które długo jeszcze będzie wpływać nie tylko na R&B, ale na całą muzykę.

Ocena: 9/10 – genialna
Ulubione utwory: „Pyramids”, „Pink Matter”, „Thinkin Bout You”

Recenzja dostępna także w formie graficznej na moim Instagramie: